Poznał pół Świata

Jak każdego ranka zajrzałam na stronę Facebooka . Zamarłam, przed oczami ukazała mi się klepsydra. Zmarł  Andrzej Walczak, człowiek którego niedawno poznałam a który zwiedził ze swoją żoną Teresą niemalże pół świata jadąc swoim kamperem. O swych podróżach pisał artykuły  „Kamparem przez świat”. Jego opowieści czytałam z zapartym tchem, byłam z nim w Mongolii gdy jechał przez pustynię i stepy, byłam z nim  na Bliskim Wschodzie, w Rosji bliskiej i dalekiej, w Afryce, w południowej Europie. Wszystkie opowieści były niezwykle ciekawe i dlatego czytałam, czytałam, czytałam….

Nie mam pojęcia kiedy , jak to się stało i kto mi to powiedział, że Tereska mieszkająca obecnie z mężem  w Krakowie, była mieszkanką Kudowy. Wszystko co związane  z Kudową , jest mi drogie i bardzo bliskie. Dowiadywałam się i okazało się, że znałam jej rodziców, pamiętałam gdzie i na jakiej ulicy mieszkali, pamiętałam Janka, jej brata, który chodził do „mojej” szkoły, gdzie byłam kierowniczką, a nawet uczęszczał do tej samej klasy, co moja córka Mirunia. Nie pamiętałam jednak Tereski, jak później się okazało chodziła do szkoły nr 2 a więc nie mojej.

Nic o jej mężu, słynnym podróżniku nie wiedziałam, poza tym co ukazywało się w Internecie. Ostatnimi czasy, chyba w ubiegłym roku czytałam, że zamierzają pojechać do Ameryki. Zastanawiałam się jak logistycznie to opracują. Jak i czym pojadą, przecież Atlantyk stanie na ich drodze. Czy dostaną się statkiem, samolotem , a co z kamperem? Same znaki zapytania, a ile trzeba będzie mieć pieniędzy na taki wyjazd?  Myśląc o ich drodze do Ameryki zupełnie niespodziewanie przeczytałam, że tego roku zostaną jednak w Polsce i to nad Nidą. Przecież to mój region pomyślałam, moja Nida, a może by ich tak zaprosić, przecież Czerwona Góra leży niemalże nad tą rzeką.

I tak się stało, zaprosiłam i natychmiast Tereska odpowiedziała, że tak, że chętnie, ale kiedy przyjadą dadzą znać. Tymczasem oglądałam zdjęcia przez nich wykonane, pola, lasy, łąki zielone nad Nidą, ich  kamper, oni siedzący wieczorem nad rzeką. Pięknie, spokojnie, powiem że leniwie. Wreszcie telefon. Przyjadą. Był to sierpień. Myślałam co i jak ich przyjąć , jak ugościć, żeby było godnie i  tak jak trzeba.

Kamper który przejechał  pół świata stanął na parkingu, w pobliżu mojego domu, wyszłam na balkon, machałam, wybiegłam na schody, przywitałam. Weszli, on wysoki, szczupły, taki jak na zdjęciach, które oglądałam wiele razy, ona ładna, zgrabna i bardzo miła, chętna do rozmowy. Przy stole, zaczęliśmy rozmawiać. Zaczęło się od Kudowy, jej rodziców, jej brata i  wtedy dowiedziałam się , że Jasiu był zakochany w Miruni, że ona poprawiała mu listy, które do Miruni pisał, a które nigdy do niej nie dotarły. I kiedy rozmowa nabrała rozmachu, zapytałam ile to trzeba mieć pieniędzy, aby udawać się na takie wyprawy.  A on wtedy odpowiedział, że oni dlatego podróżują, że po prostu nie mają pieniędzy. I zaraz potem wyjaśnił, oboje są na emeryturze, pieniądze nie wielkie, bo zarówno jej jak i jemu zgodnie z zasadą „sprawiedliwości społecznej” ( wojskowy i milicjantka w PRL)  obniżyli maksymalnie emerytury. Wtedy oni wyliczyli, że jeżeli nie będą płacić za czynsz, światło, wodę, gaz to zaoszczędzą na podróż. Wyżywienie w krajach biednych jest w zasadzie tańsze niż w Polsce. Z biegiem lat kiedy o ich podróżach było głośno, znaleźli się sponsorzy.

Rozmowa toczyła się, było miło i przyjemnie do momentu, gdy Teresa weszła ze mną do kuchni i powiedziała, że mąż jest chory na raka. Wyjechali sami bo chcieli zwiedzić Chęciny, potem jednak spotkaliśmy się w hali sportowej gdzie było spotkanie z burmistrzem Chęcin, byli zachwyceni halą, podobało się wystąpienie burmistrza. Przed wieczorem wyjechali, ale przedtem pokazali mi swój kamper. Podziwiałam. Salonik, sypialnia, kuchnia, wszelkie urządzenia elektryczne niezbędne w podróży. Po prostu komfort.

Potem nadeszły zdjęcia, które zrobiła Teresa. A potem był telefon (październik), rozmawiała Teresa ale i On. Był w szpitalu w Krakowie i chciał się dowiedzieć gdzie kupiłam urnę w której  przechowuję  prochy Tadzia. Odpowiedziałam, że córka dokonała tego zakupu w Egipcie, ale od tej chwili  byłam pełna niepokoju. Wiedziałam że jest chory, ale śmierć i to taką szybką odrzucałam (25 listopad 2022). Niestety przyszła. Żegnaj Andrzeju, zostaniesz zawsze w mej pamięci.

O kolanach i nie tylko

 Dzieciństwo to okres w życiu  małego  człowieka piękny,  ale i trudny,  ma wiele doświadczeń  związanych z  upadkami wszelkiego rodzaju, na czoło jednakże wysuwają się upadki na kolano lub  kolana. Ile to razy człowiek przewrócił się, ile razy płakał będąc przekonanym, ze nic smutniejszego w życiu nie może go spotkać.  Opatrywał to bolące kolano w różny sposób. Gdy mógł biegł do mamy szukając pomocy i ratunku. Ja osobiście, po upadku,  szukałam liścia „babki” i okładałam bolące kolano. Czy pomagało, już nie pamiętam. A kiedy rana zaczęła się goić , to dopiero był ból. A ileż razy człowiek upadł jeszcze raz na to bolące kolano!. Dobrze gdy mama była w pobliżu , pomagała, pochuchała, współczuła i zaraz robiło się lepiej.

Kolano służyło jak sama nazwa mówi, do klęczenia. Przede wszystkim w kościele będąc na mszy. Ileż to razy należało klęknąć, aby potem powstać. Nigdy nie liczyłam, ale było to zdecydowanie jak dla mnie za wiele. Byłam dzieckiem pobożnym, klęczałam nie tylko w kościele, ale i pod kapliczką, którą mieszkańcy postawili podczas okupacji niemieckiej. Początkowo zatrzymywałam się i klękałam na dwa kolana, potem na jedno, dzisiaj kapliczka jest bardzo daleko i jeżeli nawet zdarzy się przyjechać na stare miejsce i przechodzić koło niej, już nie klękam, całkowicie świadomie.

W  wieku poważniejszym też dużo  klęczałam szczególnie w ogródku przy plewieniu. Początkowo na gołych kolanach, potem na różnych podkładkach, aby było wygodniej, nawet zamierzałam kupić w Internecie coś na wzór klęcznika, ale tego już nie zrobię, bo po prostu klęczeć nie mogę.

Leczenie

Kolana a szczególnie to jedno lewe, odmawia posłuszeństwa, po prostu boli szczególnie przy chodzeniu. Jak w takich sytuacjach, człowiek szuka ratunku u doktora lub doktorów. Szczęście to ja jednak mam, bo przychodnia nie jest daleko, jeszcze bliżej szpital i wszystkie poradnie specjalistyczne a i miasto wojewódzkie gdzie lekarzy pod dostatkiem, też nie jest daleko. Wydawało by się, że pomoc będzie natychmiastowa. Wydawało by się….

Zacznę od początku. Kiedy tylko zaczęło boleć kolano udało mi się po nie bardzo długim czekaniu, dostać się do ortopedy. Przepisał 3 zastrzyki po 200zł każdy. Miałam je brać w odstępach tygodniowych. Kupiłam, wzięłam i czekałam na poprawę. Nawet było trochę lepiej  przez pewien czas, kiedy zaczęłam się cieszyć, że pomaga, ból wzmógł się.

 Postanowiłam ponownie udać się do jeszcze lepszego, w całym tego słowa znaczeniu, bardziej wykształconego i ze specjalizacjami ortopedy, ale już za prawdziwe pieniądze. Prawdziwe to wizyta 200zł. i 2 zastrzyki po 700zł każdy (miały pomóc na kolano i biodro, bo związek między jednym i drugim jest oczywisty). Tym razem pomogło na parę miesięcy..

Potem  jeszcze raz ten sam ortopeda i jeszcze raz prawdziwe pieniądze za wizytę i dwa zastrzyki, tak jak poprzednio po 700zł, ale tym razem już nie pomogło. Ponieważ emeryckie pieniądze mają to do siebie, że nie są za wielkie, postanowiłam „przeprosić” się z państwową służbą zdrowia i iść na dalsze leczenie do ortopedy przyjmującego w poradni przyszpitalnej. Termin nie był zbyt odległy, czekałam tylko miesiąc i jak dawniej młody  poradniany lekarz, przepisał 3 zastrzyki do kolana, po 200zł każdy, plus rehabilitacja. Rehabilitacja to osobny rozdział, ale o tym później.

Badanie – USG

Podczas jednej  z wizyt , ortopeda stwierdził, że prześwietlenia, które wcześniej wykonywałam są      niewystarczające i trzeba zrobić USG. Wręczył mi skierowanie do Wojewódzkiego Szpitala Zespolonego, bo w miejscowym szpitalu koło którego mieszkam,  nie ma już kto wykonywać USG. Zrozumiałam. Nie protestowałam. Postanowiłam telefonicznie ustalić termin badania. Telefon jeden, drugi, dziesiąty, niestety nikt nie odbierał.

Niech się dzieje co chce pomyślałam, może wyskrobie jakieś pieniądze i zaczęłam dzwonić do gabinetów prywatnych. Jeden z nich odezwał się natychmiast. Zaproponował badanie za m-c. za 150zł. Niech już tak będzie, pomyślałam i zapisałam się. Miesiąc zleciał i swoim „mercedesem” udałam się na ul. Paderewskiego. Przy okienku, bardzo grzecznie poinformowała mnie pani, że lekarza, który wykonywał  USG nie będzie do końca roku, bo się szkoli. Stanęłam jak wryta, nie mogłam uwierzyć, bo przecież mogli mnie o tym powiadomić . Po pewnej jednak chwili zaczęłam racjonalnie myśleć i postanowiłam jechać do  szpitala Zespolonego, do którego przecież miałam skierowanie. Dojechałam. Nigdzie stanąć nie można, wszystkie miejsca zajęte, na nic się zdała moja karta inwalidzka. Po dłuższym czekaniu i rozglądaniu się ktoś samochodem wyjeżdża. Cudownie. Do szpitala jednak dość daleko. Z trudem wychodzę z samochodu, boli, kuśtykam, ale doszłam, jest winda. Jaka ulga. Rejestracja. Pani dziwi się, że tu przyjechałam, tłumaczy że powinnam zrobić to badanie w swoim szpitalu, ja też wiem, że tak być powinno. Po dłuższych wywodach zapisuje mnie na 27 listopada. Godzę się na wszystko.

A tu zbliża się termin następnej wizyty u ortopedy gdzie mam przedstawić wynik z USG. Lekarz pyta czy mam  wynik, odpowiadam że nie, wyraźnie jest niezadowolony, ale daje mi zastrzyk ze sterydami, zastrzega, że mogę dostać jeszcze jeden taki zastrzyk i radzi iść do radiologa, jego znajomego, na ulicy takiej a takiej. Zastrzyk pomaga, mniej mnie boli, mogę wejść na schody a pani z gabinetu radiologa odpowiada, że mogę przyjść na USG za 3dni. Oczywiście zjawiam się. Lekarz miły, robi co trzeba, za chwilę mam wynik w garści. Czytam, staram się zrozumieć, nie bardzo wiem o co chodzi. Do akcji włącza się córka. Jej dobry znajomy lekarz walczący z bólem u pacjentów  mówi , że kolano jest zniszczone, zapewne nikt nie zechce operować, bo to przecież wiek, że konsekwencje itd. ale czasami pomaga leczenie izotopami. Myślimy o izotopach, czytam w internecie co i gdzie, ale swoją drogą idę po radę do mojego starego, wykształconego, ze specjalizacjami ortopedy. Ogląda wynik, zastanawia się i radzi wstrzykniecie osocza , może to zrobić nawet w tej chwili za 750zł. Nie wiem co robić, zastanawiam się. Przede mną jeszcze tylko 1 zastrzyk ze sterydami, który mi rzeczywiście pomaga, wiem, że nie leczy, ale pomaga. No i jeszcze ma być rehabilitacja.

Rehabilitacja

Dostałam skierowanie w lipcu. Dzwoniłam, podałam wszystko  o co mnie pytano oraz numer kodu. Pod koniec rozmowy otrzymałam wiadomość, że rehabilitacja będzie pod koniec października. Dzwonię pod koniec października pytając kiedy mam przyjść. Otrzymuje odpowiedź, że mnie w ogóle nie ma na liście do rehabilitacji. Nic nie pomaga gdy mówię, że dzwoniłam 8 lipca i znam kod jaki im wtedy podałam. Żadne argument nie pomagają. Ostatecznie pani kierowniczka odkładając telefon, mówi, że musze mieć nowe skierowanie, albo iść do innego miejsca gdzie jest rehabilitacja. Jestem wściekła. Wina ze strony działu rehabilitacji jest ewidentna, ale co z tego! Proszę lekarza o nowe skierowanie, mam rozpocząć  rehabilitację 17 stycznia 2023r.W miedzy czasie byłam zmuszona skorzystać z prywatnej rehabilitacji. Koszt 1000zł.

Pisze o tym wszystkim nie dlatego by się skarżyć, bo wiem, że jest to bezskuteczne, aby uświadomić sobie i innym, ŻE NASZA POLSKA NARODOWA SŁUŻBA ZDROWIA JEST SAMA CIĘŻKO CHORA I NIE MA CO NA NIĄ LICZYĆ.

Już po świętach

 Odwiedzin było mniej niż należało, nie próbuje wyjaśnić co i dlaczego, ale daje słowo, że nie wynikało to z lenistwa, niechęci lub niedocenienia wartości tych przecież ważnych„ świąt zmarłych”. Na tym jednym, najważniejszym cmentarzu gdzie spoczywają moi rodzice i mąż Tadeusz, jestem każdego roku. Spoczywają tu moi najdawniejsi znajomi, koleżanki i koledzy z ulicy i ze szkoły, sąsiedzi.  Przechodząc koło tych grobów, przypominam sobie różne sytuacje z ich życia, zwyczajne, smutne, poważne, ale i zabawne.

Wanda leży koło „mojego grobu”, chodziłam z nią do 6 klasy szkoły publicznej w Klimontowie (dzisiaj Sosnowiec). Orłem w nauce  nie była.  Kiedyś nauczycielka fizyki prowadziła lekcje  na temat „trzech stanów skupienia”. Wandę wywołała do tablicy. Miała dać przykłady każdego z tych stanów. Wanda ani w ząb, tak jakby nie rozumiała o co nauczycielka pyta. W różny sposób naprowadzała uczennicę na prawidłową odpowiedź. Niestety nic nie pomagało. Wreszcie mówi, a jakim stanem skupienia jest np. gęś ? A Wanda na to „lotnego” nauczycielka dalej, ale dlaczego” Bo gęś lata.” Wanda dzisiaj miałaby 90 lat.

Nieco dalej przy głównej alei , jest grób a na nim zdjęcia państwa Cupiałów. Zatrzymujemy się z córka, a ona jak każdego roku, opowiada to samo. Pan Cupiał jako jedyny (na ulicy gdzie mieszkała nasza babcia do której Mirunia przyjeżdżała)kupował w kiosku „Trybunę Ludu”. Inni kupowali Gazetę Robotniczą, a on nieustannie kupował tę jedną jedyną. Do końca był wierny. To zapamiętała Mirunia, która pomagała babci  handlować w kiosku ruchu, który prowadziła babcia.

Skręcamy w lewo, zatrzymujemy się przy grobie 48 żołnierzy Armii Czerwonej. Każdego roku zapalamy znicze, czasami dajemy kwiatki i zawsze ja przypominam jak to było kiedy z prowizorycznego grobu na górce klimontowskiej nastąpiła ekshumacja i sprowadzono rozkładające się zwłoki na cmentarz. Mam wrażenie , że do dzisiaj pamiętam ten niesamowity odór z rozpadających się ciał. Polegli w styczniu 1945r. ekshumacja odbyła się latem.

W dużym rodzinnym grobie leży moja nauczycielka biologii z podstawówki. Pani Izydora Chytra, była bardzo dobrym nauczycielem. Już po wojnie kiedy przyjeżdżałam do mamy  dowiedziałam się, że przystąpiła do Świadków Jehowy. Jaka to wtedy była  sensacja, nauczycielka – Jehowa. Dzisiaj jesteśmy dalej, w lepszym świecie, mało komu przeszkadza „Jehowa”.

Po prawej stronie grób niepozorny, mojej babci Antoniny. Zawsze przy tym grobie opowiadamy jak to przychodziła wczesnym rankiem do mojej mamy, aby pomóc przy okopywaniu ziemniaków, jak to w jej domu żegnaliśmy ojca, który szedł na front, jak sprzedawała bardzo dobry biały barszcz, jak to na kredensie stał bibelot – kura na jajkach. Zawsze chciałam mieć to cudo, ale zabrała go po śmierci Jasia, moja kuzynka. Wreszcie opowiadamy o tym , że babcia zmarła jako najstarsza w rodzinie , miała 82 lata.  Wówczas ja mówię, że przeżyłam  babcie o całych 5 lat. Wtedy córka poprawia mnie  i mówi, że najwięcej lat jak umarł to  miał wujek Leon bo skończył  94. Wtedy ja w cichości ducha myślę, brakuje mi całych 7 lat. Czy warto? 

Zbliżamy się do grobu cioci Walesi i jej męża. Gdy wspominamy ,zawsze mówimy, że to „ciocia z portretu”. Po jej śmierci portret z jej wizerunkiem znalazł się w moim domu, a obecnie strzeże domowego ogniska mojej wnuczki Oli. Ciocia przez całe życie była bardzo i to bardzo oszczędna. Mniej wyrozumiali mówili, że była po prostu chytra. Dzieci częstowała jedną landrynką, a dorosłych jednym kieliszeczkiem wódki. Kieliszek z wyglądu był duży bo miał grubą podstawę ze szkła, ale  płynu zawierał nie więcej jak 25 gram. Po śmierci siostra i brat znajdowali w różnych miejscach nie małe ilości pieniędzy, ponieważ to była zgodna rodzina, sprawiedliwie podzielili wśród pozostałych członków rodziny. Okazało się, że przepisała dom na jednego z młodszych członków rodziny, a więc czy była chytra?

W obliczu śmierci wykazała wielki chart ducha, postanowiła umrzeć  na swoich warunkach. Kiedy uznała, że nic nie pomoże, powiedziała siostrze i bratu, że od dziś nie będzie nic jadła, bo chce umrzeć. Tak zrobiła.

Zatrzymujemy się jeszcze przed jednym grobem. W pobliżu znajomi i dalsza rodzina. Dostrzegamy nowy napis. Okazuje się, że umarł kolega Miruni z lat przedszkolnych. Oboje przyjeżdżali do swoich babć i dziadków. Oboje bawili się zgodnie. Pewnego razu Rysiu niepostrzeżenie narysował na ścianie mieszkania swojej babci duży, bardzo duży pociąg z wielkim, kręcącym się  dymem, który wydobywał się z wielkiego parowozu. Nie ma Rysia, nie ma babci, dziadka, nie ma ojca, umarła i matka w odstępie kilkudniowym od śmierci swego syna, Rysia od pociągu.