Fragment książki Zenony Dołęgowskiej „Nie warto było?” dla moich sosnowieckich przyjaciół

Moje pierwsze pisanie było na książeczce od nabożeństwa. Nie były to litery, a jakieś ołówkowe esy-loresy. Nie wiem, dlaczego na książeczce. Czyżby nie było zeszytów?, a może były dość drogie?, a może były i inne powody. Prawdą jest, że moja edukacja zaczęła się od tego. Natomiast moje pierwsze litery zaczęłam pisać z mamą na szybie. Gdy dmuchało się na zimną szybę, powstawała mgła i wtedy z łatwością można było pisać litery, ale także ścierać je i znowu powtarzać wszystko od początku. Znając technikę pisania na szybie, stosowałam ją ucząc swoje koleżanki, nie zawsze młodsze ode mnie. Mówiłam, że jestem „ucicielką”.
To było zanim poszłam do szkoły. Miałam 6 lat – był rok 1940. Bardzo chciałam się uczyć. 1 września poszłam z siostrą Irenką, która była uczennica klasy 7, na rozpoczęcie roku szkolnego. Miałyśmy iść do kierownika szkoły i prosić go o zapisanie mnie do klasy pierwszej. Przyjął nas w kancelarii szkolnej, wysoki, szczupły mężczyzna i chętnie z nami rozmawiał. Nazywał się Kozakiewicz. Kiedy przedstawiłam mu swoją prośbę, wówczas powiedział: „Dziecko wracaj do domu i baw się lalkami”. Rozpłakałam się szczerze i serdecznie. W pewnej chwil powiedział , bardziej do siostry niż do mnie: „Przyjdźcie za dwa tygodnie”.
Znacznie później zrozumiałam, że chodziło o to, bym przyszła do szkoły, gdy wszystkie dane statystyczne wysłane zostaną do niemieckich władz oświatowych. Dzieci młodszych nie można było do szkoły przyjmować. Po tym czasie znalazłam się w szkole w miejscowości Dańdówka, oddalonej od naszego domu mniej więcej o 1 km. Uczyła nas prześliczna pani, Leokadia Śledziewska. Była szczupła wysoka, miała blond włosy uczesane w śliczne loczki. Dla dzieci była miła, dobra i wyrozumiała. To były szczęśliwe miesiące.
Na początku roku 1941 poinformowano nas, że szkołę likwidują i przenoszą gdzie indziej. W budynku dotychczasowej szkoły powstał obóz jeniecki, dla Anglików, a uczniów przeniesiono do różnych domów. Nasza pierwsza klasa mieściła się w szarym budynku w oficynie. Potem dowiedziałam się, że z tego budynku wysiedlono Żydów, których być może przetransportowano do getta w Sosnowcu lub bezpośrednio do obozów zagłady.
Nie uczyła nas już dobra, piękna Pani. Mieliśmy starsza nauczycielkę o nazwisku Pindor. Była wymagająca, rygorystyczna i nie pobłażała nikomu. Wiele chłopców zapewne pamięta trzcinowe rózgi, maczane w wodzie. Z dzisiejszego punktu widzenia śmiało mogę powiedzieć, że choć była zbyt surowa, to uczyła dobrze.
Uczyliśmy się tylko dwie, trzy godziny dziennie następujących przedmiotów: polskiego, rachunków , rysunku i śpiewu. Nie było przyrody, geografii oraz oczywiście historii. Z tej szkoły zapamiętałam tylko dwoje uczniów – Zenka Rożnowskiego i Ninę (nazwiska nie pamiętam). Zenek był miłym chłopcem, chodził w pięknie wyszywanym serdaczku, ale był strasznym głąbem. Myślę, że zapamiętałam go właśnie dlatego, że pani posadziła nas w pierwszej ławce, abym pomagała mu w nauce. To było trudne zadanie, gdyż zupełnie nie mógł się nauczyć ani czytać ani pisać. Mówił tak, jak pisał, np. wyrażenie „w szkole” brzmiało „wy” – długa przerwa – „szkole”, „wy” przerwa w „klasie” itp. Klasa się śmiała, a ja miałam poczucie winy, że nie zdołałam go nauczyć.
Ninę zapamiętałam z innego powodu. Była ładna, pięknie ubrana, z wytworną kokardą na głowie. I dzisiaj, kiedy patrzę na moje pierwsze zdjęcie, gdzie jest cała pierwsza klasa, Nina wyróżnia się zarówno strojem jak i urodą. Mówiło się że jest „folksdojczką” – może?
Pierwsze świadectwo, jakie otrzymałam po pierwszym półroczu klasy pierwszej, było odbite na powielaczu i miało tylko dwa stopnie z religii i pozostałych przedmiotów. Były to piątki. Szłam do domu droga na skróty koło tzw. burlohu. Uważnie przyglądałam się świadectwu, odczytywałam każdy wyraz i – jak w takich przypadkach, nie ominęłam kałuży, do której pofrunął ten najbardziej kochany papier. Był mokry i brudny. Płakałam rzewnymi łzami. Byłam szczęśliwa i jednocześnie nieszczęśliwa. Biegłam do mamy pochwalić się pierwszym świadectwem, jednakże z uczuciem żalu i rozpaczy.
Wydaje mi się, że byłam dobrą i posłuszną uczennicą, jednakże jedno szkolne wydarzenie każe zastanowić się, czy rzeczywiście tak było. Chodziłam już do klasy trzeciej. Odbywała się lekcja języka polskiego. Prowadziła ja wspomniana nauczycielka Pindor. Przywołała mnie do tablicy i kazała mi pisać takie wyrazy jak liść, kłaść itp. O jaki wyraz chodziło, nie wiem, ale trzykrotnie pisałam, a ona mówiła „nie”, „nie”, „nie”. W momencie, kiedy trzeci raz powiedziała „nie”, rzuciłam kredą o tablicę i wyszłam z klasy. Czy i jak zostałam ukarana, nie pamiętam, ale był to pierwszy i nie ostatni bunt przeciw dorosłym. Trochę podobna, choć niezupełnie , była sytuacja, kiedy ta sama nauczycielka przyniosła poprawione dyktando. Czerwonym atramentem podkreśliła wyraz „japko”. Po dokładnym przyjrzeniu się podeszłam do katedry, gdzie nauczycielka siedziała, i powiedziałam, że tu jest źle poprawione, gdyż ja wyraźnie słyszę „p”. Długo nam wszystkim tłumaczyła, kiedy się pisze „b” , chociaż słyszy się „p”. Takich błędów już potem nie robiłam. (c.d.n.)

Ja ze swoją siostrą Irenką zdjęcie zrobione w roku 1940 lub 41 w zakładzie fotograficznym w Klimontowie Foto Ćwikło


Moje świadectwo z półrocza klasy pierwszej.